Pochowani w niebie. Niezwykła historia Szerpów i największej tragedii na K2, tytuł oryginału: Buried in the sky: the extraordinary story of Sherpa climbers on K2 deadliest day, przełożyła Kaja Gucio, Warszawa 2019.
Nigdy wcześniej nie miałem nawet na nogach raków.
Świetna książka, rzuca nowe światło na kilka istotnych zagadnień związanych z himalaizmem.
Dlaczego ktoś miałby wydawać tyle pieniędzy na wspinaczkę bez żadnego praktycznego celu? I dlaczego ci ludzie nie mają siły nosić swojego prowiantu i ekwipunku, jak robi to reszta świata?
Wiele relacji z wypraw wysokogórskich opowiada o dramatycznych zmaganiach podczas wspinaczki po poręczówkach. Skąd jednak te liny się tam wzięły? Kto prowadził akcję ratunkową? Kiedy twoje życie dosłownie wisi na włosku, dobrze wiedzieć, kto zawiązał węzeł.
Są historie, które nigdy nie ujrzały światła dziennego. Zachodni dziennikarze nie znają języków i dialektów, którymi mówi się w najwyższych górach świata, takich jak ajak bhote, balti, buruszaski, shar-khumbu tamgney, rolwaling sherpi tamgney czy wachański. Z rdzennymi mieszkańcami tych terenów, tymi, którzy brali udział w wyprawie, trudno się skontaktować przez telefon czy mejlem, a kiedy terminy oddania artykułu gonią, rzadko który reporter ma czas na wędrówki do odległych wiosek. W efekcie o tym, co mieliby do powiedzenia przewodnicy i tragarze zatrudnieni przy obsłudze ekspedycji wysokogórskich, niemal nigdy nikt się nie dowiaduje. Ocaleni ze strefy śmierci nie wszystko dokładnie pamiętają, a medialny chaos sprawia, że ustalenie dokładnego przebiegu wypadków staje się niemożliwe. Rodziny, wielbiciele, przyjaciele i agenci himalaistów roszczą sobie prawo do orzekania o prawdziwości ich relacji. Dezorientację potęgują jeszcze trauma i niedotlenienie. Podobnie jak podczas wojny naoczni świadkowie, którzy stali obok siebie, przedstawiają różne wersje wydarzeń.
Oboje – zarówno ja, jak i Amanda – staraliśmy się dotrzeć do prawdy i uczciwie ją opisać. Materiał do książki zbieraliśmy przez dwa lata. (…) Katalizatorem, który skłonił nas do napisania tej książki, była śmierć przyjaciela Amandy, Karima Meherbana. Jako świeżo upieczona mama Amanda nie mogła zająć się wszystkim sama, zaprosiła więc do współpracy mnie – jest moją kuzynką i piszemy razem od dwunastego roku życia. Przed Pochowanymi w niebie miałem wygodną posadę w redakcji dziennika. Nigdy wcześniej nie miałem nawet na nogach raków. Kiedy jednak usłyszałem o tej historii, natychmiast rzuciłem pracę, złapałem notatnik, wskoczyłem w samolot i poleciałem w Himalaje. Nie musiałem się zresztą długo zastanawiać – bohaterowie tej opowieści są inspirujący, jej cel – niezmiernie ważny, a sama podróż po prostu fascynująca.
Po takim wstępie miałam ochotę zrezygnować z zakupu książki. Nie żeby był słaby, czy zniechęcający, Peter Zuckerman był po prostu szczery, co nie zawsze się sprzedaje. Nigdy wcześniej nie miałem nawet na nogach raków. Pomyślałam, że to kolejny odgrzewany kotlet (w swoich zbiorach mam taki o wyprawie na K2 z 2008, który jest dość ciężkostrawny), ileż można grzebać w tym temacie, skoro na rynku wydawniczym jest sporo pozycji z pierwszej ręki (biorę pod uwagę nie tylko polskojęzyczne książki).
Ciekawość jednak wzięła górę, książka
Pochowani w niebie. Niezwykła historia Szerpów i największej tragedii na K2
okazała się wyjątkową relacją, niezwykłą powiedziałabym. Jest szczera, wiarygodna i rzuca nowe światło na kilka ciekawych kwestii. Świetna robota. W przystępny, a zarazem dokładny sposób w książce opisano sporo interesujących zagadnień dotyczących himalaizmu, nieraz z dokładnością co do minuty. Jednak największym atutem tej książki jest zagłębienie się w świat tych, którzy latami byli tragarzami, sługami bogatych panów. Przyznam, że jak czytałam ten fragment to mnie … trafił: W 2008 roku tragarze dostarczyli pod K2 przeróżne rzeczy: liny, namioty, poduszki ortopedyczne, popcorn Cajun, kurczaki, gazety z golizną, podgrzewacze do rąk, likier malinowy – wszystko, za co zapłacili klienci. Ekspedycja Flying Jump zatrudniła tragarzy do przetransportowania słoika marynowanych morskich wodorostów. Tragarze Nicka Rice’a, wspinacza z Kalifornii, przenieśli ważący prawie czterdzieści kilogramów generator do zasilania jego laptopa, dzięki czemu mógł na bieżąco aktualizować blog. Pod koniec akcji górskiej zanotował dwa miliony wejść. Tragarze ważyli ładunki na ręcznej wadze i w miarę możliwości dzielili je na „porcje” po dwadzieścia pięć kilogramów (pięćdziesiąt cztery funty): tyle wynosi limit ustalony przez ich związek zawodowy. Paskami tkaniny przywiązywali ładunki do drewnianych ram i zarzucali je sobie na plecy, po czym ruszali w stukilometrową drogę – pod K2.
I pomyśleć, że Mount Everest w oczach niektórych stracił, bo… z polskim akcentem w tle.
Osiągnięcia Chhiringa robiły wrażenie na jego rówieśnikach, jednak wielu innych nie traktowało go poważnie, ponieważ wspinał się tylko na Everest. Uważali, że na tę górę może wejść każdy, nawet dziewczyny z rozkładówki „Playboya”. Na całej drodze, od podnóża po szczyt, założone są poręczówki. Wspinaczka jest skomercjalizowana. To raczej plenerowa bieżnia dla turystów niż jedno z największych wspinaczkowych wyzwań. Mówili: co do tego rekordu wytrzymałości… facet wchodził na szczyt z ostatniego obozu, a nie z bazy. Prawdziwi wspinacze biorą się za prawdziwe góry, takie jak K2. Pod numerkiem 11 kryje się taki oto przypis: W 2006 roku na szczycie Everestu stanęła dziennikarka Martyna Wojciechowska, której zdjęcia ukazały się w tym magazynie.
Co powiedzą bóstwa
Chhiring martwił się też, co powiedzą bóstwa, które mieszkają w górach – w jego oczach lodowce były ich ucieleśnieniem. Wspinanie się po kręgosłupie bogini lub wchodzenie do jej domu wymaga nie lada tupetu, można to nawet uznać za bluźnierstwo. W 1955 roku dziadek Chhiringa, Pem Phutar, nosił sprzęt brytyjskiej wyprawy na Gauriśankar, święty szczyt, na którym mieszka Tseringma, ale rzadko się o tym mówiło. Wielu mieszkańców wsi pogardzało alpinistami i wyrażało się o nich złośliwie.
Wiadomość o śmierci Sonama dotarła do Katmandu. Chhiring długo nie mógł się z nią pogodzić. Pamiętał przecież, jak Sonam zapewniał go, że na Everest można się wspinać bez konsekwencji. „Zrozumiałem, że się mylił – powiedział Chhiring. – Rozum mi podpowiadał, żeby rzucić to wszystko i wrócić do domu”. Kiedy jednak znów zawitał do Beding, przekonał się na własne oczy, jaką moc ma pieniądz: jego sześcioletni brat Ngawang miał pulchne policzki i nowe buty. Ojciec położył dach z blachy falistej. Siostra uczyła się czytać. Chociaż cała rodzina opłakiwała Sonama, nikt z rodzeństwa nie prosił Chhiringa, żeby zrezygnował z pracy. „A ja nie mogłem – wyznał potem. – Nie chciałem”.
Rok później wrócił na Everest z ekipą z Norwegii.
„Czy on mówi do mnie?” – Pasang był zupełnie zdezorientowany. Przez całe życie to on kłaniał się innym, nalewał herbatę, otwierał drzwi i nosił bagaże. Pomyślał, że właśnie tego oczekuje się od szerpów: usługiwania. Hotel de l’Annapurna, najbardziej luksusowe miejsce, w jakim był, pokazał mu inny styl życia. Wtedy stwierdził, że jego ojciec miał rację: wyprawa na K2 to życiowa szansa. Trzy tysiące dolarów w osiem tygodni to nie byle co, ale dzięki K2 mógł zyskać coś znacznie ważniejszego – szacunek.
Jeśli pokona Górę Mordercę, już nikt nigdy nie uzna go za głupiego wieśniaka. Ludzie przestaną w nim widzieć zwykłego tragarza. Może będzie miał szansę spotykać się z możnymi tego świata, jak ci Koreańczycy, pić sok z mango w miejscach takich jak Hotel de l’Annapurna. Może świat potraktuje go tak samo uprzejmie, jak ten człowiek przed chwilą.
Odwrócił się i chciał podziękować portierowi, ale słowa uwięzły mu w gardle. Był zbyt oszołomiony, żeby cokolwiek wydusić. Czując się jak książę, wyszedł z pięciogwiazdkowego hotelu wprost w chaos miasta.
„Myślałem wtedy, że po K2 nikt już nie będzie traktował mnie jak Bhote”.
Tragarze zarabiają tym więcej, im szybciej się przemieszczają. Przy odpowiednim tempie i sprzyjającej pogodzie mogą obsłużyć pięć czy sześć karawan pod K2 w sezonie. „Jeśli dźwigam trzy ładunki, mogę zarobić tyle, żeby potem przeżyć cały rok” – wyjaśnił Zaman Ali, dziewiętnastoletni tragarz wysokościowy z wioski Tisar, gdzie uprawia jęczmień, groch i pszenicę. Niektóre ładunki, tłumaczył, są lepsze od innych. „Najbardziej prestiżowe są namioty i garnki”, ponieważ używa się ich podczas całej wędrówki. W 2008 roku niósł namiot kuchenny zespołu serbskiego. Gdyby niósł ryż, zjedzono by go w drodze, a on zostałby odesłany wcześniej i zarobiłby mniej.
Pochowani w niebie – Trzy tysiące dolarów w osiem tygodni to nie byle co, ale dzięki K2 mógł zyskać coś znacznie ważniejszego – szacunek.
Kiedy w 1953 roku koledzy Arta Gilkeya zebrali kamienie, żeby uczcić pamięć zmarłego przyjaciela, niechcący zapoczątkowali chorą tradycję. Dbając o higienę w obozach, wspinacze zaczęli zostawiać pod kurhanem palce, kości miednicy, ręce, głowy i nogi znalezione w topniejącym lodzie. Zakopywali te resztki pod Kopcem Gilkeya, bo inaczej musieliby je zostawić krukom na żer. Od ponad pół wieku kopiec przestrzega żywych, żeby zachowali ostrożność, a także upamiętnia zmarłych. Himalaiści, którzy zamierzają spróbować swoich sił na K2, odwiedzają go, żeby uprzytomnić sobie, w co się pakują. Chhiring uważał ten pomnik za profanację.
W 2008 roku był jednym z pierwszych ludzi w bazie. Dotarł tam, gdy tylko zaczął się sezon. Mdliło go na myśl, że sypia i jada tak blisko zwłok. Zastanawiał się, dlaczego ktoś upycha tych ludzi pod kamieniami. Zamarzają w nocy, rozmarzają rano, gotują się w ciągu dnia i znów zamarzają. Martwił się, że przez to ich dusze są uwięzione w ciałach i cierpią, z całych sił pragnąc, żeby ktoś ich uwolnił. Zakładał, że bogini góry cierpi razem z nimi. „Nie zbliżałbym się do kopca” – powiedział. Namawiał swojego przyjaciela Erica Meyera, żeby też trzymał się od niego z dala.
Staranność, rzetelność w dotarciu do źródeł i ogrom pracy, jaki autorzy włożyli w powstanie Pochowani w niebie. Niezwykła historia Szerpów i największej tragedii na K2 zaowocowała powstaniem książki, którą warto przeczytać.
Gamu chciała zobaczyć kikuty po amputowanych palcach, więc rozwiązał sznurówki i zdjął trampki. Obejrzała jego stopy, a potem poczekała, aż założy skarpetki. „Ma pan szczęście – powiedziała. – Może pan schować swój smutek w butach”.