Istoty ulotne Irvin D. Yalom, Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2015.
Wyciszająca i refleksyjna literatura, zostawiająca po sobie pozytywne myśli. Sposób w jaki doktor Yalom opisał swoich pacjentów przypomniał mi książkę Oliviera Sacksa Mężczyzna który pomylił żonę z kapeluszem. Czyta się świetnie.
Po przeczytaniu Istoty ulotne zakupiłam dwie kolejne książki Irvina D. Yaloma:
Kat miłości i Stając się sobą. Pamiętnik psychiatry.
Poniżej Przedmowa do wydania amerykańskiego, nie ma sensu pisać o czymś, co T.J. Kelleher zrobił świetnie.
Publikacja książki Kat miłości w 1989 roku zapewniła Irvinowi Yalomowi pozycję czołowego autora z dziedziny psychoterapii końca XX wieku i pociągnęła za sobą cały legion podobnych tomów traktujących o relacjach między pacjentem a terapeutą. W porównaniu z dziełem Yaloma większość tych opowieści zdradzała jednak niedostatek powagi lub humoru, albo jednego i drugiego. Były przesycone sentymentalizmem, podobnie jak psychoanaliza przesycona jest nadmiarem metafor i absurdalnych mitów, i większość z nich, jeśli nie wszystkie, odeszła szybko w niepamięć. Kat miłości wytrzymał natomiast próbę czasu – sprzedano dotąd kilkaset tysięcy egzemplarzy – po części dzięki temu, że autor uniknął obu tych niebezpieczeństw. Ważniejsze jest oczywiście, w jaki sposób to osiągnął: unikając ckliwości i tanich efektów, potrafi być zabawny, nawet rubaszny, ale często szokuje bezpardonową szczerością, gdy dotyka kwestii ostatecznego przeznaczenia człowieka – faktów, które większość z nas starannie wypiera ze świadomości.
Owe fakty, w najkrótszym ujęciu, sprowadzają się do tego, że wszyscy musimy umrzeć, a póki żyjemy, świat w żaden sposób nie nada naszemu życiu istotnego znaczenia. Yalom zmaga się z tą rzeczywistością od ponad pół wieku i Istoty ulotne – książka, którą właśnie trzymają Państwo w ręku – to poruszający testament tych długich lat pracy. Zawiera fascynujące historie kobiet i mężczyzn, którzy zwrócili się do Yaloma po pomoc, często nie uświadamiając sobie nawet, że właśnie w tych sprawach potrzebują pomocy. Perypetie tych ludzi wydają się nam zarazem znajome i niezwykłe. Mogłyby to być opowiadania o każdym z nas, widzianym oczami mądrego i pełnego empatii słuchacza. Nigdy nie kończą się ostatecznym rozwiązaniem problemów egzystencjalnych. Wszystko, co osiągają pacjenci, a wraz z nimi i sam Yalom, to przypomnienie, że muszą umrzeć. Z historii tych płynie jednak nauka, że tylko poprzez oswojenie się z ideą śmierci możemy zyskać siłę, by uczynić naszą egzystencję nie tylko możliwą do zniesienia, lecz także pełną znaczenia, a nawet radości.
Nie sądzę, by za dwadzieścia pięć lat jakiś inny ja miał pisać list przewodni do kolejnego tomu opowiadań Irva Yaloma. Nie dlatego, że autora nie będzie już wśród żywych, lecz dlatego, że umrę ja sam, który też jestem istotą ulotną. Wszyscy nimi jesteśmy. Czytajmy więc tę książkę i uczmy się z niej.
T.J. Kelleher redaktor naczelny Basic Books
…myślenie o końcu życia zachęca nas, by śmielej chwytać teraźniejszość…
Moje zadanie polega na tym, by żyć aż do śmierci.
Arabeska
– Nataszo, rozumiem pani życiową sytuację. Jestem od pani sporo starszy i muszę radzić sobie z tymi samymi problemami. Według mnie jedną z najsmutniejszych okoliczności związanych ze śmiercią jest fakt, że kiedy umrę, zginie wraz ze mną cały mój świat, świat moich wspomnień, bogaty świat zamieszkany przez wszystkich ludzi, których kiedykolwiek znałem, świat, który wydawał się trwały, niczym wykuty w granicie. Paf! I po wszystkim. Przez kilka ostatnich tygodni porządkowałem pudła ze starymi papierami i zdjęciami. Oglądałem fotografie ulicy, przy której w dzieciństwie mieszkałem, albo przyjaciół i krewnych, których poza mną nikt z obecnie żyjących nawet nie znał. Wyrzucałem je do śmieci i za każdym razem przeszywał mnie jakiś wewnętrzny dreszcz, jakbym widział ginące szczątki mojego dawnego, ale prawdziwego życia.
Natasza westchnęła głęboko i już miększym głosem powiedziała:
– Rozumiem to wszystko. Dziękuję, że mi pan to powiedział. To bardzo ważne, takie osobiste zwierzenie. Wiem, że mówił pan prawdę, ale z tą prawdą trudno się pogodzić. Coś panu powiem: właśnie teraz, dokładnie w tym momencie, czuję, jak osoba Siergieja wibruje w moim umyśle. Wiem, że za wszelką cenę chciałby tam pozostać, istnieć nadal, nigdy nie kończyć tańca.
– Chciałbym powiedzieć pani coś więcej o Siergieju – podjąłem. – Znam mnóstwo osób, które wybrały się na spotkanie dawnych kolegów ze szkoły i natychmiast się zakochały, czasem w swojej sympatii sprzed lat, ale często w kimś, kogo wcześniej nawet dobrze nie znały. W wielu przypadkach doszło do późnego małżeństwa, niekiedy udanego, ale w innych przypadkach kończącego się katastrofą. Sądzę, że wielu z tych ludzi padło ofiarą skojarzeń: zakochali się w młodzieńczej beztrosce, w dawno minionych szkolnych czasach, w marzeniach o ekscytującym przyszłym życiu, magicznym sposobem ścielącym się u ich stóp. Ale nie zakochali się w konkretnej osobie. Po prostu stała się ona dla nich symbolem szczęśliwej młodości. Próbuję przez to wytłumaczyć pani, że Siergiej stanowił część tego czarującego czasu pani młodości, a ponieważ był obecny w tamtych czasach i miejscach, nasyciła pani jego postać miłością – po prostuw m ó w i ł a p a n i w n i e g o m i ł o ść.
Natasza siedziała w milczeniu. Po kilku minutach zapytałem: – Co przyszło pani na myśl podczas tej przerwy w rozmowie? – Myślałam o tytule pana książki: Kat miłości. – I miała pani uczucie, że ja spełniam tę rolę wobec pani? – A czy odważyłby się pan zaprzeczyć? – Przypomnę, że opowiadała mi pani o swojej miłości do Pawła, o cudownie spędzonym z nim życiu. Kiedy to pani mówiła, nie czułem niczego poza satysfakcją. Więc to nie miłość próbuję pani ukraść. Moim celem jest złudzenie miłości.
Znowu cisza.
– Niech pani coś powie. – Słyszę w środku taki cichy głos, szept. – I cóż on mówi? – Mówi: „Idź pan do diabła, nie odpuszczę Siergieja”. – Potrzeba czasu i musi pani przejść to w swoim własnym tempie. Chciałbym zadać pani inne pytanie: czy w porównaniu z początkiem naszych sesji odczuła pani jakąś zmianę? – Zmianę? Co pan ma na myśli? – Wczoraj opisywała pani to okropne, oszałamiające uczucie, że jest pani poza życiem, że niczego pani nie doznaje, że jest pani nieobecna. Czy w tych objawach coś się zmieniło? Wydaje mi się, że podczas tej sesji jest pani bardzo obecna. – Nie mogę zaprzeczyć, ma pan rację. Nie mogłabym być bardziej tutaj, niż już jestem. Zanurzanie stóp we wrzącym oleju dobrze robi na koncentrację umysłu. – Uważa pani, że jestem okrutny? – Okrutny? Okrutny może nie, ale bezwzględny, naprawdę bezwzględny.
Spojrzałem na zegar. Zostało tylko kilka minut. Jak wykorzystać je najefektywniej?
– Zastanawiam się, Nataszo, czy nie chciałaby pani zadać mi jakichś pytań. – Hm, to coś nietypowego. Tak, mam pytanie. Jak p a n u się to udaje? Jak pan radzi sobie z myślą, że ma pan osiemdziesiątkę i koniec jest coraz bliżej?
Ponieważ zastanawiałem się chwilę nad odpowiedzią, dorzuciła:
– No tak, teraz ja jestem okrutna. Przepraszam. Nie powinnam była o to pytać. – W pani pytaniu nie ma niczego okrutnego. Podoba mi się, że je pani zadała. Po prostu próbuję jakoś sformułować szczerą odpowiedź. Schopenhauer przyrównywał gdzieś głęboką miłość do oślepiającego słońca. Kiedy w późniejszych latach przygasa, nagle zaczynamy sobie uświadamiać obecność wspaniałego, gwiaździstego nieba, dotąd skrywanego przez blask słoneczny. Odejście w niebyt dawnych namiętności, często trudnych do przezwyciężenia, sprawia, że zaczynam bardziej cenić to gwiaździste niebo i wszystkie inne cuda życia, dziwiąc się, jak mogłem je wcześniej przegapić. Przekroczyłem osiemdziesiątkę i powiem pani coś niewiarygodnego: nigdy nie czułem się lepiej i bardziej w zgodzie z samym sobą. Owszem, wiem, że moja egzystencja dobiega końca, ale to było wiadome od samego początku. Różnica polega na tym, że teraz doceniam dobrodziejstwo pełnej świadomości i mam to szczęście, że mogę je dzielić z żoną, która towarzyszy mi niemal przez całe życie.
Zakończyliśmy sesję zmęczeni, ale usatysfakcjonowani. Helena odzyskała swoją przeszłość i na nowo doceniła czas spędzony z Billym. A ja zyskałem nowe spojrzenie na swoją trwającą od dawna awersję do aktu stawiania diagnozy. Podczas studiów psychiatrycznych oficjalne kategorie diagnostyczne często wzbudzały moje wątpliwości. Przy omawianiu konkretnych przypadków wielu konsultantów kwestionowało poprawność diagnozy postawionej pacjentowi i w końcu połapałem się, że te rozbieżności na ogół nie wynikają z błędów lekarskich, lecz z wewnętrznych sprzeczności procesu diagnozowania.
Kiedy pracowałem na stanowisku ordynatora zamkniętego oddziału psychiatrycznego w Stanfordzie, polegałem na diagnozach przy podejmowaniu decyzji o leczeniu farmakologicznym. Czterdzieści lat praktyki psychoterapeutycznej z mniej zaburzonymi pacjentami nauczyło mnie natomiast, że standardowa diagnoza bywa często nieprzydatna, i doszedłem do przekonania, że kombinacje, których musimy się dopuszczać, by spełniać wymagania firm ubezpieczeniowych żądających precyzyjnej diagnozy, szkodzą zarówno pacjentowi, jak i terapeucie. Kategorie diagnostyczne stworzono sztucznie i w arbitralny sposób. Są wynikiem głosowania w odpowiednich gremiach i wraz z każdą mijającą dekadą nieuchronnie ulegają istotnym modyfikacjom.
Spotkanie z Heleną uprzytomniło mi jednak, że rutynowa, formalna diagnoza to coś więcej niż mała niedogodność. Może onaz a b l o k o w a ć pracę terapeutyczną, zamazując i redukując obraz pełnej, wielowymiarowej osobowości człowieka, z którym stykamy się w swoim gabinecie. Billy padł ofiarą takiego myślenia i byłem szczęśliwy, że miałem swój udział w przywróceniu mu jego dawnej złożoności i bogactwa.