– Odejdź, leć – nuciła – za płowym stadem, tam, gdzie w cedrów cieniu igra jeleń ze swą łanią, rogacz mknie za sarną. Leć, uciekaj, ja w żałobie sama tu zostanę, narwę gorzkich ziół przy murze, przy murze cmentarza, w palcach zmiażdżę kwaśne, słodkie, kwaśne, długie źdźbło, o tak…
Odrzuciła strzęp powojnika, który chwilę wcześniej zerwała, i kopnięciem otwarła drzwi do cieplarni. Dodge został z tyłu. Czekała na niego. Podniosła z ławeczki nóż. Zobaczył ją, jak stoi na tle zielonego szkła, figowca i niebieskiej hortensji z nożem w ręku.
– Przemówiła – mruczała do siebie – i ze śnieżnego swego łona wyjęła lśniące ostrze. „Zanurz się, o, ostrze!”, rzekła, cios zadając. „Niewierny”, zakrzyknęła. I ty także, nożu! Złamany. Jako i moje serce – dodała.
Kiedy się zbliżył, uśmiechnęła się ironicznie.
– Wolałabym, żeby ta sztuka nie kołatała mi się po głowie – odezwała się.
Potem usiadła na ławeczce pod winoroślą. Dodge usiadł koło niej. Drobne winogrona nad ich głowami miały zielone zawiązki; listki cienkie i żółte, jak błonka między ptasimi pazurkami.
– Ciągle ta sztuka? – zapytał. Skinęła głową. – To był pani syn? Tam w stodole?
Ma też córkę, powiedziała mu, niemowlę.
– A pan – żonaty? – spytała. Z tonu wynikało, że zgadła, jak to kobiety; kobiety zgadują wszystko. Oboje od razu pojęli, że nie ma się czego bać ani na co liczyć. W pierwszej chwili pożałowali tego – siedzieli w cieplarni niczym rzeźby. Potem im się to spodobało. Bo mogli mówić – tak jak ona przed chwilą – co tylko im przyszło do głowy. I mogła mu podać – i podała – kwiatek.
– To do pana butonierki, panie… – powiedziała, podając mu gałązkę pachnącego geranium.
– Mam na imię William – odrzekł, biorąc kosmaty listek i rozcierając go między palcami.
– A ja Isa – odpowiedziała. A potem rozmawiali, jakby się znali od urodzenia; co bardzo dziwne, stwierdziła, jak to człowiek zwykle stwierdza, bo przecież znają się nie dłużej niż godzinę. Czyż nie są konspiratorami? Nie rozglądają się za ukrytymi twarzami? Wyznawszy to, przerwała i zamyśliła się, jak to się człowiek zwykle zamyśla, dlaczego mogą ze sobą mówić tak otwarcie. I dodała:
– Może dlatego, że nigdy dotąd się nie spotkaliśmy i nigdy więcej się już nie spotkamy.
– Fatum nagłej śmierci wisi nad nami – powiedział William. – Nie ma powrotu ani ruchu naprzód – myślał o starszej pani, która oprowadzała go po domu – ani dla nas, ani dla nich.
Przyszłość ocieniła teraźniejszość, jak słońce, które prześwietla gęsto żyłkowany liść winorośli; plątanina linii, nie tworzących wzoru.