„To była diabelska strona jej natury – ta lodowatość, kamienność, coś, co tkwiło w niej bardzo głęboko i co on wyczuł znów tego ranka, kiedy z nią rozmawiał; coś niezgłębionego. Ale Bóg świadkiem, że ją kochał. Miała osobliwy dar grania na nerwach ludzkich, jakby to były struny skrzypiec.”
„Tnąc i krając, dzieląc na coraz to mniejsze cząstki, zegary Harley Street skubały ten dzień czerwcowy, doradzały mu pokorę, śpiewały peany na cześć władzy i chórem wskazywały na korzyści wynikające z posiadania poczucia proporcji; w końcu piramida czasu tak bardzo się zmniejszyła, że zegar reklamowy, wiszący nad sklepem przy Oxford Street, oznajmił serdecznie, przyjaźnie, jak gdyby właściciele firmy, panowie Rigby i Lowndes, znajdowali największą przyjemność w udzielaniu gratis tej informacji, że jest godzina pierwsza trzydzieści.”
„Proporcja, boska proporcja, bogini sir Willia-ma, której oddawał cześć chodząc pieszo do szpitala, jeżdżąc na ryby, płodząc z lady Bradshaw, w swoim domu na Harley Street, jednego syna; z lady Bradshaw, która też jeździła na ryby i robiła fotografie niewiele gorsze od zdjęć fotografów zawodowych. Jako wyznawca kultu proporcji sir William działał w interesie własnym i interesie Anglii – odosabniał jej szaleńców, zabraniał im płodzić dzieci, uczynił rozpacz karalną, uniemożliwiał ludziom obłąkanym rozpowszechnianie obłąkanych poglądów – dopóty, dopóki nie zaczynali dzielić jego poczucia proporcji; jego, jeśli byli mężczyznami, lady Bradshaw, jeśli byli kobietami (lady Bradshaw haftowała, robiła na drutach i cztery wieczory w tygodniu spędzała w domu z synem). W rezultacie koledzy go szanowali podwładni bali się go, a co najważniejsze, przyjaciele i krewni pacjentów darzyli go uczuciem głębokiej wdzięczności za to, że żądał, aby ci Chrystusowie płci męskiej i żeńskiej, przepowiadający koniec świata lub zstąpienie Boga na ziemię, pili mleko w łóżku, bo taką kurację przepisał im sir William. Sir William ze swoją trzydziestoletnią praktyką, ze swoim nieomylnym instynktem; to jest obłęd, to jest zdrowie; sir William ze swoim poczuciem proporcji. „
„Konwersja; żywi się wolą słabych i lubi imponować, lubi narzucać swe poglądy innym, jest szczęśliwa, kiedy ujrzy swoje własne rysy wyciśnięte na obliczu motłochu. Wygłasza kazania z beczki na Hyde Park Corner; zarzuca na ramiona biały płaszcz i w pątniczych szatach, w masce miłości braterskiej idzie do fabryk i parlamentów; ofiarowuje pomoc, lecz pragnie władzy; brutalnie depcze na swej drodze odszczepieńców i niezadowolonych; udziela swoich łask tym, co zwracając ku niej wzrok pokornie czerpią z jej oczu blask rozświetlający własne ich oczy.”
Klarysa jest dobra, bo była dobra przed laty; bardzo dobra, tylko w tym roku wygląda starzej
Klarysa też wydaje dzisiaj przyjęcie. Wyprostowała plecy; tak będzie stać na szczycie swoich schodów.
Klarysa nie wiedziała nic o sprawach płci, o problemach społecznych. Widziała kiedyś jakiegoś starca, który upadł na polu i skonał, widywała krowy tuż po ocieleniu się.
Klarysa nie była piękna, nie była efektowna, nie mówiła nigdy nic specjalnie błyskotliwego. Ale stała tam na progu, była.
Klarysa naprawdę onieśmielała.
A Klarysa pochyliła się do przodu, wzięła go za rękę, przyciągnęła do siebie, pocałowała; i naprawdę poczuła jego twarz przy swojej, zanim zdołała uspokoić rozkołysane w piersi srebrzyste pióropusze,
Klarysa usiłuje nadać rzeczom pozory czegoś, co nie istnieje. Zanadto ufa swojemu wdziękowi. Wpada w przesadę.
Klarysa przeżyła najpiękniejszą chwilę swojego życia. Sally zatrzymała się, zerwała kwiat, pocałowała ją w usta. Świat mógł się zapaść, tamci przestali istnieć, została tylko ona z Sally
„Piętnaście lat temu została pożarta; nie było to nic uchwytnego, nic dramatycznego – żadnych scen, żadnych awantur, tylko powolne zanurzanie się, jakby to była łódź pełna wody, jej woli w jego woli. Łagodny był jej uśmiech, szybkie poddanie się; obiad w domu przy Harley Street, składający się z ośmiu czy dziewięciu dań, gromadzący przy stole dziesięć do piętnastu osób z wolnych zawodów, przebiegał sprawnie i wśród wzajemnych grzeczności. Ale w miarę jak upływały godziny, ledwie zauważalna nuda czy może skrępowanie, nerwowy skurcz twarzy, zająknięcie się, potknięcie, wskazywały na to, w co doprawdy przykro było uwierzyć – że biedna pani domu kłamie. Kiedyś, bardzo dawno temu, jeździła, kiedy chciała, na połowy łososia; teraz, gotowa na każde wezwanie sycić żądzę władzy, żądzę panowania, która płonęła oleistym płomieniem w oku jej męża, kuliła się w sobie, kurczyła, malała, cofała, niknęła, aż w końcu prawie nie było jej widać; choć więc trudno byłoby powiedzieć na pewno, dlaczego wieczór jest nieprzyjemny i skąd się bierze ten ucisk na czubku głowy (można to było naturalnie przypisać rozmowom o charakterze zawodowym oraz zmęczeniu wielkiego lekarza, którego życie – według słów lady Bradshaw – nie należało do niego, tylko do pacjentów), wieczór naprawdę był nieprzyjemny i goście wychodzący o godzinie dziesiątej z rozkoszą (choć wydaje się to nieprawdopodobne), z rozkoszą wdychali w płuca powietrze Harley Street; jednakże pacjentom sir Williama Bradshawa nie była dana nawet ta pociecha.”
„Dziwne, zdumiewające! Nigdy nie czuła się tak szczęśliwa jak teraz. Nic nie toczyło się dość powoli, nic nie trwało dość długo. Żadna rozkosz nie może się równać, myślała przesuwając krzesła na miejsce, odkładając książkę na półkę, z rozkoszą, jaką daje wyrzeczenie się tryumfów młodości, zagubienie się w procesie życia po to, żeby je odnaleźć z nagłym spazmem radości, kiedy wstaje słońce, kiedy zapada zmierzch. Ileż to razy w Bourton, gdy tamci byli zajęci rozmową, szła popatrzeć na niebo; albo widziała je między ramionami gości siedzących przy obiedzie; patrzała na nie w Londynie podczas bezsennych nocy. Podeszła do okna. Chociaż to brzmi idiotycznie, jest w nim jakaś cząstka jej samej – w tym niebie wiejskim, w tym niebie nad Westminsterem. Rozsunęła zasłony, wyjrzała. Och, jakie to zaskakujące. Stara pani w domu naprzeciwko patrzy na nią! Idzie już spać! I to niebo! Zobaczę niebo uroczyste, mówiła sobie przed chwilą, zobaczę niebo przyćmione, odwracające do snu swą piękną twarz. A tymczasem ukazało jej się niebo o barwie popiołu i na nim mknące szybko ogromne, podłużne chmury. Była zaskoczona. Zerwał się chyba wiatr. Stara pani naprzeciwko szykuje się do snu. Urzekał ją widok tej kobiety krzątającej się po pokoju, podchodzącej do okna. Czy ona ją widzi? Urzekał ją widok tej kobiety, która samotna tak spokojnie przygotowuje się do snu, podczas gdy w salonie rozlega się gwar rozmów, śmiechy. Teraz zaciągnęła storę. Zegar zaczął wybijać godziny. Młody mężczyzna odebrał sobie życie, ale Klarysa nie lituje się nad nim; zegar wybija godziny – raz, dwa, trzy – a rzeczy biegną swoim torem, więc Klarysa nie lituje się nad nim. O, proszę! Staruszka zgasiła światło! Teraz dom pogrążył się w ciemności, a rzeczy biegną swoim torem, powtórzyła i nagle przypomniała sobie słowa: „Już cię nie strwożą pożogi słońca.” Musi wrócić do gości. „
Wydawnictwo
Pani Dalloway, Virginia Woolf, Wydawnictwo Znak.