Art Davidson
100 stopni poniżej zera
pierwsze zimowe wejście na Mount McKinley

Niniejsze wydanie Minus 100 stopni ukazuje się sto lat po tym, jak grupa młodych ludzi podjęła pierwszą próbę wejścia na Denali. Z pewnością nie mogli się doczekać wyprawy. Marzyła im się przygoda, przede wszystkim zaś chcieli dotrzeć tam, gdzie jeszcze nie postała ludzka stopa. Pełne podniecenia słowa Belmore’a Browne’a, jednego z tamtych wspinaczy, rozbrzmiewają echem po dziś dzień: „Pędziliśmy po szlaku, wykrzykując naszą radość życia”.
My, którzy szliśmy ich śladem pięćdziesiąt cztery lata później, dobrze znaliśmy to uczucie euforii towarzyszące młodzieńczym wędrówkom po górach. Zmierzając ku Denali zimą 1967 roku, pamiętaliśmy o dawnych pionierach. My także zamierzaliśmy dokonać rzeczy, której nie dokonał nikt przed nami. Zastanawialiśmy się, jak silny będzie mróz i jak mocny będzie wiatr. No i ciemność – jak to będzie wspinać się w ciemności?

Zdawałoby się, że to kolejna książka o wspinaniu z tragedią w tle jakich wiele, wypełniona górnolotnymi zdaniami o miłości do gór i braterstwie liny. 100 stopni poniżej zera zdaje się być jedną z nielicznych opowieści autentycznych ludzi, którzy nie boją się przyznać do egoistycznych zachowań i myśli. Dzisiaj wyznania Arta Davidsona zapewne rozpatrywałby sąd kapturowy a wspinaczy rozszarpały kruki. 

Ta książka jest wyjątkowa, szczera, a zarazem powściągliwa, nie ma wzajemnych oskarżeń, wybielania się czy gloryfikowania swojego osiągnięcia, o tym najlepiej pisze David Roberts we wstępie do drugiego wydania:

„Po trudnych przeżyciach, pozostawiających trwałe piętno, Art wziął się do pisania książki. Dobrze pamiętam falstarty i frustrujące niedociągnięcia pierwszych wersji Minus 100 stopni. Art dawał mi fragmenty do czytania. Miał rozbuchane ambicje: chciał, żeby jego książka była epickim, malowniczym peanem na cześć Alaski. Jego zdaniem czterdziesty dziewiąty stan Ameryki zasługiwał na dzieło na miarę Moby Dicka. Co więcej, w pierwszych, szaleńczo barwnych rozdziałach unikał pisania o Mount McKinley. Zrozumiałem wówczas, jakim koszmarem musiało być dlań te sześć dni i nocy walki o przetrwanie na przełęczy Denali.
Trochę to trwało, nim Art wreszcie odzyskał spokój i mógł się zmierzyć z książką, ostatecznie jednak udała mu się imponująca rzecz. Zamiast snuć prostą opowieść o bohaterstwie i męstwie (w rodzaju Annapurny Maurice’a Herzoga), dał wyraz rozterkom i wątpliwościom, opisał porażki, kaprysy, odwagę i tragedię. Uczestnicy wyprawy tworzyli niejednorodną grupę: jedni byli zdecydowanie sprawniejsi od drugich. Najsilniejszy bodaj członek ekspedycji zginął w absurdalnym wypadku już w pierwszych dniach, szef zaś w połowie stracił serce do całego przedsięwzięcia. A jednak było warto, gdyż na początku marca szczyt został zdobyty, później zaś Art, Dave Johnston i Ray Genet popisali się jeszcze wspanialszym osiągnięciem: przeżyli na przekór wszystkiemu.
Niezwykle się cieszę, że w przeciwieństwie do większości autorów tego rodzaju relacji Art nie przemilczał konfliktów w łonie wyprawy. Starannie odmalował każdego z uczestników, obnażył słabości towarzyszy, a zarazem pozostał wobec nich lojalny (trzeba też podkreślić, że ogromnie mu pomogli, udostępniając swoje zapiski). Odważnie i w szczegółach przedstawił trudy na przełęczy Denali. Z rozmaitych detali utkał opowieść, od której trudno się oderwać.

Opis wichury, jaka uwięziła pierwszych zimowych zdobywców Denali wciska w fotel, nie potrafię sobie wyobrazić jak to jest być marionetką.

„Objęliśmy się, kucając w śpiworach. Byliśmy ciasno wciśnięci między dwie skały. Ilekroć choć na chwilę się rozluźnialiśmy, wiatr chwytał nas i pchał po lodzie, a ponieważ ten był nieznacznie nachylony, musieliśmy się zapierać i z mozołem wracać na poprzednie miejsce. Opieranie się o Pirata nie zapewniało mi dodatkowego ciepła, ale lepiej się dzięki temu czułem. Wiedziałem, że nie jestem sam. Nic nie mówiliśmy. Łatwiej mi się oddychało, kiedy wsadzałem głowę do śpiwora. Zastanawiałem się, jak znoszą tę sytuację nasi towarzysze w śnieżnej grocie. Przypomniały mi się kaszel Shiro, odmrożona stopa Gregga, spuchnięte ucho Johna. Wszystko to było zbyt przerażające, by o tym myśleć.
Poczułem, że się zsuwam. Przewróciłem się na bok, zdążyłem wyciągnąć rękę i chwycić kolano Pirata. Podciągnąłem się i znowu byłem przy skałach. Ręka dygotała mi ze zmęczenia. Pirat wyjrzał ze śpiwora. Miał puste spojrzenie. Głowa mu opadała. Powoli odwrócił ją w moją stronę. Czy aby nie wpadał w otępienie? Zastanawiałem się, czy wyglądam równie okropnie.
– Nie ma sensu tu zostawać – stęknąłem.
Ledwo udawało mi się utrzymać skały. Nie mogłem pomóc Piratowi. Może Dave znalazł jakieś bezpieczne miejsce? Musiałem przedostać się na drugą stronę grzbietu i sprawdzić. Oznaczałoby to, że zostawię Pirata samego. Nie uśmiechało mi się to, lecz w tamtej chwili nie mogłem nic dla niego zrobić.
– Idę tam! – oznajmiłem. Nie ruszył się. – Pirat! – krzyknąłem. – Idę poszukać Dave’a!
Głowa mu się zakołysała. Na wpół wymamrotał, na wpół krzyknął coś, czego nie zrozumiałem. Chwyciłem skałę i podciągnąłem się w górę zbocza. Potem kolejna skała. Ostry chłód przebił się przez wełnianą skarpetkę, która służyła mi za rękawiczkę. Wreszcie dotarłem do grzbietu. Ku mojej ogromnej uldze zobaczyłem plecy Dave’a, skulonego na lodzie, zaledwie jakieś pięć metrów ode mnie.
– Dave! – Nie usłyszał.
Podczołgałem się nieco bliżej. Wiatr w każdej chwili mógł mnie zrzucić z grzbietu. Dalej rozciągał się nagi lodowiec. Gdyby zwiało mnie ze skał, nie miałbym się czego chwycić.
– Dave! – Tym razem mój głos zdołał przebić się przez wichurę. Dave się odwrócił. Brakowało mi powietrza, ale próbowałem wołać. – Czy u ciebie jest lepiej?
– Co? Nie, tak samo! Zawracaj!
Nie chciałem tego robić i nie mogłem pozostać na grzbiecie, gdyż nic nie osłaniało mnie tu od wiatru. Zanim zdążyłem podjąć decyzję, porwał mnie podmuch. Chwyciłem się skał, ale jedna z nich się poluzowała. Miotnęło mną w stronę Dave’a. Znów zdołałem złapać się skały. Wiatr ściągnął mi skarpetę z lewej dłoni. Wsunąłem nieosłoniętą rękę do śpiwora. Poczułem, że się unoszę, a wiatr miota mną, jak gdybym zupełnie nic nie ważył.
Prawa ręka bolała mnie od ściskania skały. Dostałem skurczu przedramienia. Nie mogłem czołgać się pod wiatr, nie mogłem też się już dłużej trzymać. W zasięgu ręki była jeszcze jedna skała, koło Dave’a, niecały metr po mojej lewej. Moja prawa dłoń zupełnie zdrętwiała. Nie czułem nawet skały, którą trzymałem. Cały dygotałem, jakbym zaraz miał dostać konwulsji.
Próbowałem się skupić. Wiedziałem, że jeśli rozluźnię uścisk, wiatr porwie mnie i zaniesie po lodzie. W głowie miałem gonitwę myśli. Musiałem sięgnąć skały koło Dave’a moją nagą lewą dłonią. Odmrożenia? Nie było wyboru. Wyciągnąłem rękę ku skale i poczułem przeszywające zimno.
Ujrzałem twarz Dave’a. Czubek jego nosa był zupełnie odmrożony. Usta wykrzywiły się w grymas wyrażający cierpienie, współczucie i gniew. Dave huknął, żebym założył rękawiczkę. Spojrzałem na moją dłoń. Była biała. Zupełnie biała.
Wczołgałem się na skałę. Dave znajdował się zaledwie pół metra ode mnie na małej półce, którą wyrąbał na opadającym lodzie.
– Chryste, Art! – głos mu się łamał. – Odmroziłeś sobie dłonie!
Odepchnąłem się od skały. Pozwoliłem, by wiatr cisnął mnie w stronę Dave’a, który chwycił mnie w ramiona. Nie byłem w stanie zrobić ruchu. Leżałem na Davie i dygotałem ze świszczącym oddechem. Próbowałem łapać powietrze w płuca.”

100 stopni poniżej zera, Art Davidson, tytuł oryginału angielskiego: Minus 148°. First Winter Ascent of Mount McKinley, przełożył Jan Dzierzgowski, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021.

Related Posts