Utrapieniec (wybrane fragmenty):
„Było to bardzo niepewne, czy miałem obrońców, niczego dokładnie nie mogłem się na ten temat dowiedzieć, wszystkie twarze wyrażały odmowę, ludzie, którzy nadchodzili z naprzeciwka i których raz za razem spotykałem na korytarzach, wyglądali przeważnie jak stare grube kobiety, mieli wielkie, pokrywające całe ciało fartuchy w granatowe i białe prążki, głaskali się po brzuchach i ociężale obracali na wszystkie strony. Nie mogłem się nawet dowiedzieć, czy byliśmy w budynku sądowym. Niejedno przemawiało za tym, lecz wiele przeciwko. (…)
Dlaczego wpadam na oślep do budynku, nie czytam napisu nad bramą, zaraz potem jestem już na korytarzach, sadowię się tutaj z takim uporem, że w ogóle nie potrafię sobie przypomnieć, iż kiedykolwiek stałem przed tym budynkiem, iż kiedykolwiek wbiegałem po schodach na górę? Lecz nie mogę się cofnąć, owa strata czasu, owo przyznanie, że się pobłądziło, byłoby dla mnie nieznośne. Co? Zbiec na dół po schodach w tym krótkim, prędko upływającym życiu, któremu towarzyszy niecierpliwe huczenie? To niemożliwe. Czas ci przeznaczony jest tak krótki, że straciwszy sekundę, straciłeś już życie, dłużej to nie trwa; trwa to zawsze tylko tak długo jak czas, który tracisz. Skoro zatem już zacząłeś drogę, kontynuuj ją, w każdych warunkach, możesz tylko wygrać, na żadne niebezpieczeństwo się nie narażasz, być może spadniesz pod koniec, gdybyś jednak odwrócił się już po pierwszych krokach i zbiegł schodami na dół, spadłbyś od razu na samym początku, i to nie być może, lecz z całą pewnością. Jeśli zatem nie znajdziesz nic na korytarzach, otwórz drzwi, jeśli nic za tymi drzwiami nie znajdziesz, istnieją nowe piętra, jeśli nic tam na górze nie znajdziesz, nie ma nieszczęścia, wskocz na nowe schody, nie zabraknie ci stopni, dopóki nie przestaniesz wchodzić, pod twoimi wchodzącymi stopami wciąż pną się do góry.”
„Często się nad tym zastanawiam, nie mieszając się w swoje własne myśli i pozwalając im na swobodny bieg, mimo to zawsze dochodzę do wniosku, że moje wychowanie bardziej mi zaszkodziło, niż jestem w stanie pojąć. Na zewnątrz jestem człowiekiem takim jak inni, jako że moje wychowanie cielesne było równie zwyczajne, jak zwyczajne jest ciało, i choć pozostaję trochę niski i trochę gruby, to przecież podobam się wielu, także dziewczętom. Nie mogę narzekać. Całkiem niedawno któraś z nich powiedziała mi coś bardzo rozsądnego: „Ach, żebym tylko ujrzeć mogła pana nagiego, musi być pan całkiem ładniutki, nic, tylko go całować”, rzekła. Gdyby mi brakowało górnej wargi albo małżowiny usznej, albo żebra, albo palca, gdybym miał na głowie łyse placki, a twarz pokrywałyby blizny po ospie, wówczas i tak jeszcze nie byłby to właściwy odpowiednik mojej wewnętrznej niedoskonałości. Ta bowiem nie jest wrodzona, toteż tym trudniej ją znieść. Jak każdy od urodzenia noszę w sobie mój własny punkt ciężkości, którego nie zdołałoby przemieścić wychowanie, niechby i najbardziej szalone. Ów punkt ciężkości mam w sobie nadal, jednak przynależnego mu ciała już nie. A punkt ciężkości, który nie ma nic do roboty, zmienia się w ołów i niczym pocisk tkwi w ciele. Lecz ta niedoskonałość nie jest żadną miarą zasłużona, jej powstanie przysporzyło mi wiele niezawinionych boleści. Dlatego też nie mogę znaleźć w sobie żadnej skruchy, choćbym jej szukał nie wiem jak uporczywie. Albowiem skrucha byłaby dla mnie czymś w dalszym ciągu dobrym, wszak wypłakuje się ona zawsze tylko w sobie; na bok odkłada każdy ból i każdą rzecz załatwia samodzielnie jak sprawę honorową; pozostajemy uczciwi, ona tymczasem przynosi nam ulgę.
Moja niedoskonałość nie jest, jak już wspomniałem, wrodzona, nie jest moją zasługą, a jednak znoszę ją łatwiej, i to przy ogromnym wysiłku wyobraźni, wspomaganej wyrafinowanymi środkami pomocniczymi, niż inni, znoszę o wiele mniejsze nieszczęścia, wstrętną małżonkę, dajmy na to, biedę, parszywy zawód, a moja twarz wcale nie jest czarna od zwątpienia, lecz biała i czerwona [tekst urywa się] (…) Był czas, kiedy nie miałem w sobie nic innego prócz owych pchanych wściekłością zarzutów, tak iż przy całej swej fizycznej krzepkości na ulicy musiałem się trzymać całkiem obcych ludzi, ponieważ zarzuty przechylały się we mnie to na jedną, to na drugą znów stronę, niczym woda w wiadrze, które się niesie w pośpiechu.
(…) Na zewnątrz wyglądam tak samo jak każdy inny człowiek; mam nogi, tułów i głowę, spodnie, surdut i kapelusz; solidnie mnie ćwiczono, a jeśli mimo to pozostałem dość niski i słaby, to dlatego po prostu, że nie dało się tego uniknąć. W zasadzie podobam się wielu, nawet młodym dziewczętom, a te, którym się nie podobam, i tak uważają mnie za co najmniej znośnego.
To prawda, powtórzę to przed kimkolwiek zechcesz, źle nam tu idzie na dole, tu jest jak pod psem, ale nie można mi pomóc, czy to kiedy leżę tak sobie w rynsztoku, chłepcząc deszczówkę, czy też gdy tymi samymi ustami popijam szampana – nie sprawia mi to żadnej różnicy. Zresztą nigdy nawet nie mam wyboru między tymi dwiema rzeczami, nigdy coś takiego mi się nie przydarza, co nakazywałoby ludziom zwracać na mnie uwagę, jakżeby zresztą to mogło się zdarzyć pod konstrukcją wskazanych dla mnie ceremonii, pośród których mogę tylko dalej pełzać niczym pierwszy lepszy robak. Ale ty, któż to wie, co tam w tobie tkwi, odwagę to ty masz, a przynajmniej sądzisz, że ją masz, spróbujże choć, bo i na cóż się ważysz, często człowiek rozpoznaje się, jeśli jest wystarczająco uważny, w twarzy służącego.”