Psia trawka, czyli pies i ząb.

Raymond Qu­ene­au , WAB 2014, seria Nowy Kanon

– Nie za­mie­rzam też mówić o życiu wszyst­kich lu­dzi. Więc tak to jest: są życia pełne możliwości i życia pełne nie­możności. Człowie­ka, który wi­dzi, że nie­możność za­my­ka przed nim wszel­kie dro­gi, na­zy­wa­my, zda­je się, zroz­pa­czo­nym. Jed­nakże wy­pa­dałoby wie­dzieć, dla­cze­go każda dro­ga jest nie­prze­jezd­na, dla­cze­go okręt to­nie i dla­cze­go dni są czar­ne.

Raymond Qu­ene­au (1903-1976) francuski poeta, powieściopisarz, współzałożyciel OuLiPo – członkowie tworzyli/konstruowali swoje dzieła w oparciu o wzory matematyczne.

Wstęp do książki umęczył mnie nieziemsko, jednak warto było przez niego przebrnąć, zważywszy na specyficzną formę oraz proces tworzenia dzieł przez autora. Jest to wyjątkowa pozycja, literacki debiut, odmienna i nie dająca się łatwo zaszufladkować książka. Życie w swej prostocie potrafi zanudzić nas swoją przewidywalnością, wydarzenia które sprawiają, że porzucamy rutynę dnia powszedniego zdają się być jedynie krótkotrwałymi przebudzeniami, marazm powraca, a życie mija nam na rutynie, czyż nie?

Psia trawka – fragment

Z roz­paczą myśli o swo­im za­mor­do­wa­nym ko­cie. Wy­li­cza w myślach wszyst­kie do­wo­dy uczu­cia, ja­ki­mi zwierzątko go ob­da­rzało. Prze­cież co­dzien­nie pod wieczór cze­kało na nie­go na mur­ku obok furt­ki. I jakiś by­dlak je zabił. Wy­obraża so­bie trup­ka, koci zewłok, matkę Ty­ran ściągającą skórę. Byt płaski jest obu­rzo­ny, jest zde­cy­do­wa­nie prze­ciw. Co oświad­cza so­bie bez ogródek. Tra­ci do­tych­cza­sową kan­cia­stość cy­no­we­go żołnie­rzy­ka, jego kon­tu­ry miękną. Łagod­nie pęcznie­je. Doj­rze­wa. Ob­ser­wa­tor wi­dzi to wyraźnie, ale nie do­strze­ga żad­nej zewnętrznej przy­czy­ny. Na­prze­ciw­ko ma te­raz istotę o pew­nej kon­sy­sten­cji. Z cie­ka­wością spo­strze­ga, że ta isto­ta zdol­na do za­ist­nie­nia ma rysy lek­ko spięte. Co się z nią dzie­je? Na­prawdę wy­bor­na syl­wet­ka.

Tak pe­ro­ru­je ten, co je­dzie tyłem. Ob­ser­wa­tor jest zdzi­wio­ny: na­prawdę ist­nieją lu­dzie, co tak mówią, po­tem śmie­je się (w du­chu, bo nade wszyst­ko chce po­zo­stać nie­prze­nik­nio­ny) ze swo­jej na­iw­ności. Te­raz się roz­ko­szu­je. Ten, co je­dzie tyłem, na­wi­ja nie­stru­dze­nie; jest ban­kie­rem. Przy­najm­niej tak utrzy­mu­je; może co naj­wyżej pra­cu­je w kan­to­rze. Tak czy in­a­czej, jest pa­nem na po­zio­mie. Na same na­gro­dy dał pięćdzie­siąt franków i dwa­dzieścia pięć na strażaków (lub na coś in­ne­go). Jego białe włosy wzbu­dzają nie­uf­ność ma­tek; oba­wiają się, że to sta­ry sa­tyr; kie­dy krąży, małych dziew­czy­nek nie wy­pusz­cza się z domu. To pan na po­zio­mie, ale le­piej, żeby nie do­stał za­wro­tu głowy. Wy­ol­brzy­mia za­tem swoją na­pu­szo­ninę, żeby temu za­po­biec. „Ju­tro mogę pójść na fryt­ki. A kie­dy ona mnie za­py­ta: Chy­ba się spóźniłeś?, po­wiem: Po­szedłem so­bie na fryt­ki do Bla­gny. Jeśli spoj­rzy na mnie ze zdzi­wie­niem, po­wiem: po pro­stu miałem taką ochotę. Cała ta hi­sto­ria jest idio­tycz­na. Ju­tro wrócę jak zwy­kle. Coś ta­kie­go, ten młody człowiek wczo­raj wie­czo­rem też je­chał w tym sa­mym prze­dzia­le co ja”. Zbliżają się do Paryża. Kra­wiec i ban­kier oma­wiają bar­dzo ważną kwe­stię: ile może wy­no­sić ren­ta dla po­sia­da­czy or­derów woj­sko­wych? Pociąg wy­rzu­ca swój ba­last na pe­ron. Tłum ru­sza w stronę wyjścia i tam się roz­dzie­la. Jed­ni biorą linię B, inni V, jesz­cze inni CD, jesz­cze inni me­tro. Są i tacy, co idą pie­szo. Są tacy, co wstępują po dro­dze na kawę z mle­kiem i ro­ga­li­ka. Ob­ser­wa­tor zie­wa i wra­ca do domu się położyć.

Uważnie przyj­rzaw­szy się po­ka­zo­wi, nabył obie­raczkę do kar­to­fli; już na od­chod­nym nie oparł się uro­ko­wi przyrządu-do-kro­je­nia-jaj-na-twar­do-w-cie­niut­kie-pla­ster­ki i jego też kupił. Po­tem, uczy­niw­szy trzy kro­ki z paczką w ręce, po­czuł nie­pokój z po­wo­du tej no­wej ini­cja­ty­wy, gdyż na­gle zro­zu­miał, że prze­zna­cze­niem tych przed­miotów wca­le nie było uspraw­nie­nie jego własne­go go­spo­dar­stwa do­mo­we­go; prze­ciw­nie, „w ro­zu­mie” obie­raczkę do kar­to­fli za­mie­rzał po­da­ro­wać sprze­daw­cy fry­tek, a przyrząd-do-kro­je­nia-jaj-na-twar­do-w-cie­niut­kie-pla­ster­ki chciał za­trzy­mać so­bie.
To od­kry­cie zbiło go z tro­pu.
Itak­se do­tarł do swo­jej stołówki, częścio­wo pu­stej z ra­cji so­bo­ty. Pa­no­wał po­twor­ny upał. Étien­ne usiadł przy sto­le, złożył zamówie­nie i cze­kając na zjełczałego kiełbia złowio­ne­go w kar­bu­ra­to­rze, udającego sar­dynkę, roz­winął paczkę i zaczął się przyglądać no­wym na­byt­kom. Tak, niewątpli­wie, je­den z nich pójdzie do Bla­gny, a dru­gi zo­sta­nie w głębi szu­fla­dy. Kel­ner­ka przy­niosła ocie­kające tłuszczem sznu­ro­wadło wyłowio­ne po­dob­no u wy­brzeży Bre­ta­nii; Étien­ne z po­wro­tem za­winął paczkę i odważnie wziął się do przeżuwa­nia ole­iste­go strzępka, który mu ofia­ro­wa­no jako przy­stawkę za przystępną, trze­ba rzec, cenę. Po­tem kawałkiem gli­nia­ste­go glu­ta wy­tarł ta­lerz do czy­sta; zjadł kawałek glu­ta; pod­niósł nos i na­prze­ciw­ko sie­bie uj­rzał młode­go blon­dy­na, który uważnie mu się przyglądał. Przy­pusz­czal­nie znał tego fa­ce­ta; przy­pusz­cze­nie szyb­ko zmie­niło się w pew­ność; znał tego młode­go blon­dy­na o lek­ko skrzy­wio­nych ustach i przed­wcze­snej łysi­nie. Gdzie mógł go spo­tkać? Na­zwi­sko Plo­ute prze­mknęło mu przez głowę… Młody człowiek prze­rwał mu po­szu­ki­wa­nia:
– Mam wrażenie, że już się kie­dyś spo­tka­liśmy.
– Dokład­nie tak so­bie pomyślałem.
– A te­raz co? – spy­tała kel­ner­ka.
– Dla mnie fla­ki – po­wie­dział Étien­ne.
Po­twor­ne, pomyślał tam­ten i zamówił bef­sztyk z fryt­ka­mi. A zwra­cając się do Étien­ne’a:
– Już so­bie przy­po­mniałem. O mało nie prze­je­chałem pana taksówką ja­kieś dwa ty­go­dnie temu nie­opo­dal Dwor­ca Północ­ne­go, a po­tem ra­zem od­by­liśmy podróż do Obon­ne.
– Otóż to, otóż to! – wy­krzyknął Étien­ne, rad, że spo­tkał nieświa­do­me­go uczest­ni­ka swo­jej prze­mia­ny. Dla­cze­go uczest­ni­ka? Nie wie; tak jak nie wie, że tam­ten był również uważnym i czuj­nym ob­ser­wa­to­rem, który tegoż dnia spo­strzegł jego nie­daw­no osiągniętą trójwy­mia­ro­wość. Oczy­wiście tam­ten za­cho­wu­je to dla sie­bie. Przed­sta­wia się:
– Piotr Wiel­ki.
I o mało się nie dławi, patrząc, jak kel­ner­ka pod­su­wa Étien­ne’owi pod nos ta­lerz z fla­ka­mi, gdyż zna tyl­ko małe bi­stra, gdzie się jada gęsią wątróbkę. Sam do­sta­je naj­strasz­niejszą po­de­szwę, jaka kie­dy­kol­wiek po­ja­wiła się w kosz­mar­nych snach neu­ro­tycz­ne­go szew­ca; do­da­no do niej kil­ka szczypt węgla drzew­ne­go. Do­pie­ro po pew­nym cza­sie do­cho­dzi do nie­go, że całość nosi mia­no bef­szty­ka  z fryt­ka­mi. Do tego odór tych wie­przo­wych flaków.

Related Posts